Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cssmw. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cssmw. Pokaż wszystkie posty

piątek, 16 maja 2025

Przemyślenia — trzecia niedziela (11.11.1979), chwila wytchnienia

Niedziela to dzień, w którym mieliśmy trochę luzu. Rejony, nauka własna, pisanie listów itp. Z jednej strony to dobrze, ale z drugiej źle. Następowała tęsknota za dawnym życiem, kolegami, rodziną. Takie rozmyślanie zmiękczało serca, które już się częściowo przyzwyczaiło do nowych warunków życia. Trzeba było szybko odrzucić takie rozpamiętywanie, bo mogło to doprowadzić do rozklejenia się. Taki stan przyczyniłby się do podpadania i szmata mogłaby się przegrzać.

Mieszkamy w kilkunastu, a mimo to tworzymy jedną, zżytą społeczność. Wspólne życie to nie tylko codzienne obowiązki, ale także chwile pełne bliskości i współdzielenia. Wstajemy o jednej porze, jakbyśmy wyczuwali wspólny rytm dnia, który nadaje naszemu życiu harmonię i porządek. Mycie odbywa się razem, w jednym pomieszczeniu, gdzie nie ma tajemnic, a codzienna rutyna zamienia się w chwilę wspólnego rytuału.
Maszerujemy obok siebie, ramię przy ramieniu, noga przy nodze – jak jedna wielka, zgrana drużyna. To nie tylko fizyczny ruch, ale też symbol naszej solidarności i wzajemnego wsparcia. Biegamy, śpiewamy, ale mamy z tego marną przyjemność, bo pot zalewa nas. Klniemy po cichu (często w duchu), żeby nasi dowódcy nie słyszeli. Jesteśmy sobą, ale w takim otoczeniu nie ma miejsca na fałszywą grzeczność.
Śmiejemy się razem, rozmawiamy jak jeden organizm, bo nasze życie to zintegrowana całość, w której każdy element jest ważny. Wspólne doświadczenia, codzienne rytuały i wzajemne zrozumienie tworzą z nas jedną, silną społeczność, w której każdy czuje się bezpiecznie i akceptowany. To właśnie ta bliskość, współpraca, radość tworzą prawdziwe więzi, które sprawiają, że mimo trudów, czujemy się jak jedna, spójna rodzina.
Od pobudki do nocy (często też nocą), w błocie, deszczu, biegamy, czołgamy się i się okopujemy. Wracając z poligonu, maszerujemy, a na wrzask mata, nóżka wyżej, wyrzucamy w górę parę centymetrów więcej zmęczone nogi. Nikomu nawet nie przychodzi do głowy, żeby zaprotestować lub, że już nie mamy sił. Taki pomysł źle skończyłby się dla nas.
Jeden za jednego, wszyscy za jednego. Dosłownie, bo czasami jak jeden podpadnie, to cały pluton lub kompania w imię solidarności wyciska ostatnie poty. Czasami miałem wrażenie, że już nie ma czym się pocić. Nigdy nie zdarzyło się, że gdy podpadł cały pododdział lub oddział, to karę otrzymałby jeden żołnierz. Taka była logika w armii, w tym przypadku było to logiczne.

Zrozumieliśmy, że łatwiej tu przeżyć trzymając się razem, nie szukać wytrychów. Kto za bardzo cwaniakował to obrywał od dowódców i od kolegów. Upłynęło już kilkanaście dni, a my ciągle jesteśmy jeszcze w szoku. Nie ma możliwości skryć się gdzieś, chociaż na godzinę. Kilkakrotnie na dzień wzywani jesteśmy na zbiórki, odliczając kolejno.
Ten krzyk komend nacierający ze wszystkich stron dopełniał fizyczne zmęczenie psychicznym otępieniem. Po takich dniach szczęśliwi byliśmy, gdy trafiła się noc bez docierania. Przeważnie każdy sen był brutalnie przerywany. Nawet gdy spaliśmy od 22-giej do 6 -tej rano, to ten sen wydawał się przeraźliwie krótki. Wiedzieliśmy już, że po capstrzyku najmniejszy hałas zwabiał natychmiast podoficera lub oficera dyżurnego, co skutkowało zarwaną nocką.
Przez te pierwsze 2 tygodnie byliśmy tak zmęczeni, że nawet praktykujący wierzący zasypiali bez pacierza

środa, 23 kwietnia 2025

Drużyna kuchenna, obiad, listy

Minęło dwa tygodnie i nastała do zaliczenia trzecia sobota na K-13. Po obieraku wróciliśmy do sobotnich obowiązków. Na obiedzie czekała nas niespodzianka w postaci porcji ziemniaków w stylu co kot napłakał.
Okazało się, że brak naszego rozsądku w czasie obierania ziemniaków przełożył się później obiad. Wiadomo starsi służbą i dowódcy dostali odpowiednie porcje, a my tylko na ząb.
Na następnym obieraku obieraliśmy warzywa tak, żeby zostało ich, jak najwięcej. Kucharz, który sprawdzał naszą pracę, powiedział, że poprzednio świnie miały większą wyżerkę. Nikt nas nie pilnował, bo sami zrozumieliśmy, że byle jakie obieranie warzyw działało na naszą niekorzyść.

W czasie pobytu w Ustce byłem parę razy w drużynce kuchennej i raz jako dyżurny kuchni. Dla mnie drużynka kuchenna była przeje...ana. Od rana do wieczora cały czas zapieprz, najwięcej było sprzątania i mycia garów. Wieczorem po kolacji na posadzkę kuchni była wylewana woda z jakimś środkiem czystości i trzeba było na początku tak szczotkować, żeby powstała piana o odpowiedniej wysokości. Było ciężko, ale jak nie było w pobliżu kucharza i jego pomocników, to czasami dokazywaliśmy między sobą, np. rzucanie szmatą.
Trzeba było się pilnować, żeby nią nie oberwać. Raz po takiej akcji szmata wpadła do kotła, ale to było w trakcie mycia go i została wyciągnięta. Słyszeliśmy opowieści o szmacie czy bucie w zupie, ale to były chyba takie plotki.
My pilnowaliśmy czystości, bo mieliśmy już złe doświadczenie z obieraniem warzyw, które obróciło się przeciwko nam. Po takim dniu ledwo powłóczyłem nogami, można było usnąć na stojąco.

Raz trafił się w porządku kucharz. Akurat wtedy byłem dyżurnym kuchni. Kucharz dla drużynki kuchennej przyniósł ciepły chleb, marmoladę, trochę mleka, a mnie zawołał do swojej kanciapy. Nalał mi śmietany i dał pajdę świeżutkiego chleba oraz kawałek kiełbasy. Gdy wcinałem te smakołyki jak zając kapustę, on brzdąkał na gitarze.
Źle wspominam czystość talerzy i kubków. Przeważnie były niedomyte, takie tłuste. Nie pamiętam czy to była niedbałość myjących, czy brak odpowiednich środków do mycia i samą wodą nie dawało rady usunąć tłuszcz. O ile pamiętam talerze i kubki były plastikowe, a tace aluminiowe lub metalowe (może były plastikowe — niech ktoś sprostuje to w komentarzu).
Czasami wydawało mi się, że na kuchni i stołówce był syf totalny, tłuste wszystko, łącznie z plastikowymi kubkami. Dla nas kotów to była ciężka harówka, a funkcyjni jechali na nas. Dyżurny stołówki stał w pobliżu okienek, gdzie wydawano posiłki i pilnował niby porządku oraz prawidłowej gramatury porcji.
Praktycznie dyżurny kot nie miał nic do gadania. Kiełbasa krojona była z obu stron pod kątem 60 stopni i o długości 7 cm. Oczywiście oficerowie, podoficerowie mieli krojona kiełbasę jakimś innym nożem, bo wyglądała na większą.
Może jeszcze przypomni się coś z obieraka i drużynki kuchennej to dalej uzupełnię.

Listy były rozdawane po obiedzie, bo mieliśmy kilka minut wolnego. Podoficer wyczytywał pierwsze nazwisko i zadowolony marynarz z uśmiechem na twarzy wystartował ostro po odbiór.
Już wyciągał rękę po upragniony list, a tu zonk. Hola, podoficer uważnie ogląda kopertę i wącha ją. W miejscu zaklejenia widoczne są krzyżyki. Pyta marynarza, po co są te krzyżyki, ale nie zna odpowiedzi. Zresztą my wszyscy zastanawialiśmy się, po co te skrzyżowane kreski, chyba dla ozdoby, bo przecież nie dla zabezpieczenia.
Mat liczy krzyżyki i każe za każdy znaczek krzyżykowy robić pięć pompek. Nazbierało mu się pięćdziesiąt. Następny list pachniał dziewczyną i delikwent też musiał pompować. Listy bez krzyżyków i od rodziców nie podlegały pompowaniu.
Wobec takiego stanu rzeczy, każdy na początku swoich listów, informował, żeby ich nie krzyżykować oraz nie przysyłać w perfumowanych kopertach.
Listy od dziewczyn, nawet gdy nie były pachnące czy krzyżykowane zawsze podlegały pompowaniu. Dlatego nikt się do tego nie przyznawał. Jednak gdy się wydało, że kot oszukał, to jechał dodatkowe pompki.

sobota, 7 grudnia 2024

Kolejne dwa dni, zapowiedź pól ryżowych i żółtej rzeki

Następne dwa dni na kompanii 13 - tej wyglądały podobnie z jednym wyjątkiem, ale o tym później. Dzień rozpoczynał się od pobudki o szóstej rano. D-ca drużyny wpadał na salę i wrzeszczał: pobudka, pobudka wstawać kociarstwo!
Zaraz wyrobię Wam kocie ruchy. Zbiórka na korytarzu do zaprawy porannej! Strój taki sam jak wczoraj. Zrywaliśmy się z ciepłych łóżek, szybko wskakiwaliśmy w strój do zaprawy i gnaliśmy pędem na korytarz, ustawiając się w dwuszeregu. Niektórzy z pośpiechu zaplątali się w swoje gacie, bo nie chcieli być ostatnimi. W zależności od humoru i potrzeb, dwóch, trzech, pięciu ostatnich na zbiórce otrzymywało dodatkowe prace poza kolejnością. Miały one poprawić sprawność i szybkość ubierania się. Po zaprawie, mycie, ubieranie się, ścielenie łóżek i sprzątanie rejonów.

Bardzo głośne komendy naprężały nam mięśnie i znowu pędziliśmy na złamanie karku, żeby zdążyć na zbiórkę przed budynkiem kompanii, poprzedzającą wyjście na śniadanie. Padały komendy do wymarszu i dziarsko czwórkami maszerowaliśmy w kierunku stołówki. Do stołówki maszerowaliśmy całą kompanią z przerwami między plutonami. Do pokonania było jakieś kilkaset metrów i po kilku minutach szybkiego marszu z treningiem kroku defiladowego (komenda Baczność!), a na komendę „Spocznij” - równy krok. Każdy krok wyczuwalny był na podłożu, jakby ziemia sama poddawała się rytmowi marszu. Na komendę kompania „Stój”, ostatnie trzy kroki z przybiciem. Czasami się zdarzało, że ktoś wlazł na drugiego i znowu dostawał pajdę (dodatkowe zajęcie lub indywidualny trening zatrzymywania się w szyku).

Przed budynkiem stołówki staliśmy nadal w szyku, czekając na komendę wejścia do środka. Dowódca podawał komendę: Spocznij! Do środka! Po schodach wchodziliśmy do budynku i stawaliśmy naprzeciw swoich miejsc przy stole, czekając na dalsze rozkazy. Mat krzyknął: Siad! I w tym momencie wolno nam było siadać za stołami. W praktyce wychodziło to nierówno i padała komenda „Wstać”! „Siad”! „Wstać”! „Siad”! Gdy wyszło to w miarę równo, czekaliśmy, aż pozwoli nam jeść. Komendy, takie jak „siad” czy „wstań”, wskazują na konieczność posłuszeństwa i koordynacji w grupie. Padała komenda: Smacznego! Szybko łykaliśmy to, co ojczyzna dała na śniadanie, bo czas posiłku był bardzo ograniczony. Po kilku minutach padało hasło: Kończyć jedzenie. Była to zapowiedź, że za minutę lub dwie padnie komenda: Koniec jedzenia, Wychodzić!. Dlatego należało jeść szybko, żeby zdążyć coś tam więcej chapnąć.

Po śniadaniu odczuwaliśmy głód i do kieszeni włożyliśmy kawałki chleba i żeby nie podpaść, szybko biegliśmy na zbiórkę kompanii przed stołówką. Na zbiórce dowódcy zauważyli wypchane boczne kieszenie spodni i trzeba było chleb wyrzucić, aż z żalu w brzuchach zaburczało. To fragment, który przywołuje wspomnienia z czasów, gdy codzienne życie było pełne prostych, ale znaczących chwil. Wspólne posiłki, zbiórki i zasady, które trzeba było przestrzegać, tworzyły atmosferę dyscypliny, ale i tęsknoty za domem. Wyrzucenie chleba, który miał być ratunkiem na później, symbolizuje nie tylko wyrzeczenie, ale także poczucie straty.

Powrót na kompanię ze śniadania wyglądał tak samo, jak wyjście na to śniadanie. Na kompanii znowu krótkie sprzątanie rejonów, a następnie zbiórka na szkolenie chemiczne.
odzież przeciwchemiczna, L-1
To było coś nowego, zajęcia na sali, na które przynieśliśmy ubrania przeciwchemiczne L-1 i maski pgaz-dym. Najpierw były zajęcie teoretyczne o gazach bojowych (iperyt, luizyt, kwas pruski itp.). Następnie praktyczne zakładanie ochronnej odzieży przeciwchemicznej i maski pgaz-dym. Odzież należało zakładać dokładnie, żeby zapewnić jej jako taką szczelność (konstrukcja tego ubrania nie zapewniała 100% szczelności), tak samo maskę. Na początku sprawiało to kłopot, szczególnie założenie maski. Wykładowca kilkakrotnie zwracał nam uwagę, żeby przed założeniem maski, pamiętać o wyjęciu korka zabezpieczającego pochłaniacz maski.

Po zajęciach wymarsz na obiad, który nie różnił się niczym od marszu na inne posiłki. Szliśmy jak zwykle szykiem zwartym. Przed stołówką czekaliśmy na zezwolenie wejścia. Znowu padały komendy: siad, wstać, siad, kończyć jedzenie, koniec jedzenia. Powrót na kompanię i po obiedzie różne zajęcia: nauka regulaminu, docieranie kotów i tak do kolacji. Po kolacji trochę czasu na układanie w szafkach i porządki. Na okrągło jechanie rejonów i skakanie na zbiórki, ustawianie butów, meldowanie, salutowanie i tak w koło Macieju. Cykliczne „jechanie rejonów”, „skakanie na zbiórki” oraz inne aktywności pokazują, że życie w grupie wymagało ciągłej gotowości i zaangażowania. Taki styl życia, mimo że może wydawać się monotonny, miał na celu budowanie charakteru, współpracy i umiejętności organizacyjnych.

Następny dzień środa wyglądał tak samo, ale dowiedzieliśmy się, że w czwartek powinien być dzień słonia, ale jest to święto 1.11.1979. W czasach PRL-u komuniści próbowali temu świętu nadać charakter świecki i dzień 1 listopada zaczęto nazywać Świętem Zmarłych, Dniem Zmarłych lub Dniem Zmarłych i Poległych zamiast Wszystkich Świętych. Wobec tego ćwiczenia na poligonie zostały zapowiedziane piątek. Ma to być wycieczka na Pola Ryżowe i nad Żółtą Rzekę. Jeden z nas zapytał się co to za rzeka i te pola. Mat chyba tylko na to czekał. Nie mogę tego powiedzieć, bo to tajne, ale w celu uchylenia rąbka tajemnicy, zapraszam pytającego po godzinie 22 - giej. No i po capstrzyku przyszedł po niego podoficer. Nie wiem, kiedy wrócił, bo już zasnąłem. 1 listopada wszystko wyglądało tak jak w niedzielę. Porządki, musztra w czasie chodzenia na posiłki, itd.

czwartek, 28 listopada 2024

Poniedziałek, piąty dzień

Pobudka, pobudka przeraźliwie głośno skrzeczący głos przebija się jak z zaświatów. Ktoś zapala światło i zaczyna się piąty dzień na 13 - tej kompanii. Ten sam głos ogłasza strój na zaprawę: badenki (szorty), koszulka i trampki. Zarzucamy pościel na tył łóżka, z otwartych okien czuć chłód. Jeszcze się nie rozbudziłem, a już ogłaszają zbiórkę przed kompanią na zaprawę.
Na szybko zakładam trampki, rzucam na siebie koszulkę i w pośpiechu biegnę w stronę wyjścia. Bieg, bieg, biegusiem mi tu, wypad z prędkością światła, takie teksty towarzyszą nam w czasie pędzenia na złamanie karku po korytarzu. Byle nie być ostatnim, bo w przeciwnym wypadku będzie „nagroda”. Na zewnątrz wita nas poranny chłód i drobniutki deszcz, który dosłownie ożywia. Po chwili stoimy się w jednym miejscu, a nasze oddechy tworzą małe chmurki pary. Ten sam skrzeczący głos, już czeka na nas z zegarkiem w ręku. Jego spojrzenie przeszywa na wylot, a wszyscy wiedzą, że nie ma miejsca na taryfę ulgową.
Wkurzająca muzyczka już zaczyna swoje rym tym tym. Mat wydziera się: w dwuszeregu zbiórka i czwórki w prawo zwrot. Zapanował chaos z powodu niepoprawnej formacji, z czwórek wyszła nawet jedna piątka i trójka. No niezłe z Was talenty, śmieje się mat, ale Ci z tej piątki i trójki zgłoszą się do mnie po 15 - tej, będziemy ćwiczyć zwroty.

Ruszamy ostro w rytm tej cholernej muzyczki, która trzeszczy, aż uszy bolą. Po pięciu minutach już nie czuję zimna, bieg, truchcik, żabki i kaczuszki zrobiły swoje. Na dodatek rozwiązała mi się sznurówka, dobrze, że już w czasie powrotu i blisko kompanii. Musiałem tylko uważać, żeby nie zgubić trampka lub jej nie przydeptać samemu, lub przez kolegę obok, bo wywrotka byłaby murowana. Zatrzymanie się, żeby zawiązać buta, skutkowało dodatkową pracą lub inną rozrywką wymyśloną przez podoficerów.

Po zaprawie toaleta, ścielenie łóżek, szybkie porządki i zbiórka do wyjścia na śniadanie. Dowódca drużyny sprawdza dokładność ogolenia. Kilku zostaje wytypowanych do poprawki. Minuta, czas, start, biegiem. Nie dogoleni wyrywają, aż idzie dym z zelówek. Mat patrzy na zegarek i mówi, są następni do prac poza kolejnością. Drzwi budynku kompanii otwierają się z hukiem i wypada grupka pozacinana na twarzy. Jeden szczególnie rzuca się w oczy, bo krew prawie leje się ciurkiem. Mat patrzy na niego, no brzytwa wyglądasz, jakbyś wrócił z wojny. I tak kolega został z pseudonimem „brzytwa” do końca kursu w CSSMW.
Pozostała część dnia wyglądała podobnie jak w piątek. Musztra, docieranie kotów na rejonach, dodatkowe informacje i ogłoszenia, nauka regulaminu oraz w nagrodę dla podpadziochów dodatkowe prace. Z perspektywy czasu nie pamiętam wszystkich detali, ale chwile pełne adrenaliny i współzawodnictwa, żartów, na zawsze pozostaną w pamięci.

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Pierwsza niedziela w CSSMW - 28.10.1979 rok

Budzę się, jest jeszcze ciemno. Nie mam zegarka i nie wiem, która jest godzina. Usypiam ponownie lekką drzemką, przygotowany na pobudkę i zaprawę. Nie ma darcia pobudka, pobudka, tylko głośne wstajemy, przygotowanie do wyjścia na śniadanie.
Ktoś zapala światło w sali. Ktoś mówi, że jest siódma godzina. Jesteśmy mile zaskoczeni, że godzinę później wstaliśmy. Zarzucamy majdan (pościel) na tył łóżek i otwieramy okna, czuć napływający chłód. Na toaletę mamy więcej czasu. Kompania, biegiem zbiórka przed budynkiem.
Maszerujemy na stołówkę, ćwicząc po drodze równy i defiladowy krok oraz śpiew. Przed stołówką czekamy w czwórkach i w odpowiednim momencie stopniowo przesuwamy się po schodkach. Mamy więcej czasu na śniadanie. O ilości i jakości posiłków napiszę później w osobnym temacie. Ze śniadania przemyciłem dwie kromki do kieszeni, pomimo że słyszałem, że nie należy nic wynosić ze stołówki. Po śniadaniu wracamy do koszar, oczywiście szlifujemy kostkę brukową, ćwicząc tupanie.

Na kompanii porządkowanie rejonów, czyszczenie obuwia w czasie na papierosa i przekazywane nowe dla nas informacje na świetlicy dotyczące regulaminów oraz o innych zadaniach organizacyjnych. Następnie mat mówi nam, że możemy pisać listy, które możemy wrzucić do skrzynki przy poczcie. Fajnie, tylko nikt nie ma czym i na czym pisać. Matowie dają nam trochę własnych materiałów (papier, koperty, długopisy), ale nie wystarcza dla wszystkich. Jeden mat każe dwóm marynarzom zebrać zamówienia i pójdzie z nimi na pocztę, bo sami nie możemy poruszać się po jednostce. Listy napisane i wysłane.
Po obiedzie chwila wolnego na taboretach i znowu poprawianie rejonów oraz dopieszczanie porządku w szafkach i sprawdzanie przez mata czy nikt nie leży (leżał) na łóżkach. Po kolacji oglądanie dziennika telewizyjnego, sprzątanie rejonów i toaleta przed capstrzykiem.

Światła pogaszone, leżymy i dzielimy się wrażeniami. Wszyscy mówią, że nie jest tak źle, zapominając, że to dopiero czwarty dzień i jest niedziela. Chyba za głośno było na sali, bo wpadł mat.
Co, wojsku nie chce się spać? Pierwsze i ostanie chińskie ostrzeżenie. Radzę się dostosować. Jeszcze trochę pogadaliśmy, ale bardzo cichutko, bo nie chcieliśmy mieć niespodzianki.

czwartek, 15 lutego 2024

Sobota, 27.10.1979 rok

Pobudka, pobudka. Nie słychać nic o przygotowaniu do zaprawy. Do sali wchodzi mat, a my nic. Tłumaczy nam, że najbliżej stojący ma meldować stan sali. Stan musi się zgadzać. Dokładnie wie, ilu nas jest, ale bywały już różne historie. Każe nam zdjąć koce z łóżek, otworzyć okna do wietrzenia sali. W soboty nie mamy zaprawy, jest trzepanie koców i generalne porządki.
Wydaje polecenie, na korytarzu z kocami w dwuszeregu zbiórka. Stoimy w dwuszeregu na korytarzu. Biegiem przed budynek trzepać koce. No to ruszamy. Co to qwa jest, to jest świński trucht, a nie bieg. Wracać, w dwuszeregu zbiórka. Startujemy od nowa, tym razem rwiemy do przodu ile sił mamy w nogach. Przed budynkiem w parach trzepiemy koce, trochę się z nich kurzy. W czasie trzepania ze swoimi kocami wychodzą dowódcy (podoficerowie). Myślę sobie, że zaraz będziemy tarmosić ich koce. O dziwo, sami to robią. Z jednego koca wali tyle kurzu, że chyba rok minął od poprzedniego trzepania, parskamy śmiechem. Ooo, qwa, kociarstwu śmieszno jest. Odłożyć koce i trzy razy biegiem wokół budynku.

Po tym dodatkowym treningu biegowym, mamy wracać (biegiem) na salę pościelić łóżka. Sprzęt do spania to metalowe łóżka z materacami, które sądząc po wyglądzie wiele już przeszły. Poduszka też nie pierwszej świeżości. Zagłówki też brudne i poplamione. Na materac należy założyć prześcieradło, przykryć go kocem, który należy wyprasować na gładko taboretem. Nie może być żadnych załamań, zmarszczek i zagnieceń, ma być równo jak na stole. Drugie prześcieradło należało złożyć w taki pas o szerokości ok. 30 cm i ułożyć go w nogach łóżka, wsuwając jego końcówki pod koc. Mat sprawdza dokładność równości ułożonych koców. Marudzi, że to nie jest to i powinien zrobić samolot, ale dzisiaj jest sobota i musimy wyrobić się ze sprzątaniem rejonów. Mycie, golenie to kolejny rytuał warty opisania, ale to później.

Wymarsz na śniadanie. Oczywiście w czasie przejścia na stołówkę ćwiczymy równy krok, defiladelowy krok oraz przybijanie. Na kompanii rozchodzimy się do sal. Jeszcze nie zdążyłem usiąść, gdy z korytarz słychać, strzelec, strzelec. Siadamy na taboretach, bo na łóżku nie można. Nagle drzwi otwierają się z impetem, wpada mat, co do h..a z wami nie tak, wszyscy głusi? Nie było słychać strzelec. No było słychać, ale o co chodzi? Kocie, stań na baczność, zamelduj się i dopiero pytaj. Dzisiaj Wam daruję. Na hasło „strzelec” jeden kot wypada z sali na korytarz, na hasło „zmiana strzelca”, w tym samym czasie pierwszy strzelec biegiem wraca i wyskakuje następny. Miau, miau, miau, zrozumiało. Tak jest obywatelu mat. Wychodzi, zamyka drzwi i się drze — strzelec. Jeden z nas wypada na korytarz. Zmiana strzelca! Pierwszy wraca, drugi wyskakuje. I tak do znudzenia. W czasie tych zmian często mijaliśmy się w drzwiach, co powodowało obijanie futryny (ościeżnicy) drzwi, aż sypał się tynk. Po kilku takich wyskokach mieliśmy pełno siniaków. Za brak płynności w zmianie strzelca, czekał dodatkowy rejon do sprzątania. Wreszcie kończy bawić się strzelcami, ale zaraz się drze, kompania zbiórka na korytarzu. Wyskakujemy na korytarz, przy drzwiach sal stoją podoficerowie i wychwytują ostatniego wychodzącego.

Stoimy plutonami i dostajemy przydział rejonów. Mat informuje, że Ci, co byli ostatnimi, będą mieli dodatkowe atrakcje. Do sprzątania jest korytarz, klatka schodowa, schody na strych, świetlica, sale sypialne, łazienka i toalety, magazynek gospodarczy, suszarnia, rejon zewnętrzny itd. Instrukcje sprzątania dostawaliśmy w trakcie prac. W sali sypialnej trzeba było taborety położyć na łóżka, pomyć okna, zetrzeć kurze z szafek, łóżek i ze wszystkich zakamarków oraz pajęczyny. Na koniec szorowało się na mokro podłogę (płytki PCV). Podłogę wycieraliśmy szmatami na mokro, wszedł mat, spytał, dlaczego tak się tu kurzy i wylał wiadra z wodą po całej sali. Teraz szorować aż powstanie piana. Widocznie mało było proszku, bo woda nie chciała się pienić. Szybko przejechaliśmy podłogę szczotkami i zebraliśmy wodę przed przyjściem sprawdzającego. Okazało się, że zostały ślady z podeszew butów na płytkach PCV, takie ryski. Z tymi ciemnymi smugami był kłopot, bo wodą z płynem nie szło ich usunąć. Pomogła pasta do zębów. Jeden z nas zameldował podoficerowi zakończenie sprzątania sali sypialnej. Przyszedł, kolega zameldował mu — obywatelu mat, marynarz taki i taki melduje stan sali jeden plus 5 - ciu marynarzy zakończyło sprzątanie. No dobra, wyprasujcie wozy, bo zostały ślady po taboretach. Można wyjść zapalić. O kurde, już myślałem, że znowu coś wymyśli. Ja nie paliłem, ale też wyszedłem i udawałem, że palę, bo słyszałem, że kto nie pali, to dostaje robotę. Na palarni opowiadaliśmy swoje spostrzeżenia. Co działo się na innych rejonach, to wiem tyle, co widziałem: korytarz w pianie, w łazience na posadce jakiś ceglany kolor. Naprawdę dużo i szybko się dzieje. Nie ma czasu na myślenie, a to dopiero początek.

Zbiórka na obiad, maszerujemy, tupiąc po bruku. Przed stołówką stoi już I pluton naszej kompanii. Czwórkami po schodach zbliżają się do upragnionej michy. Za nim my wejdziemy minie parę minut, a w brzuchu burczy mi coraz bardziej. Mat przypomina, że gdy on wyjdzie z obiadu, to już pluton ma stać w dwuszeregu oraz mówi, żeby nie wynosić chleba w kieszeniach. Po obiedzie znowu nauka chodzenia i znowu staję się głodny.
Po powrocie mamy zbiórkę na świetlicy. Wstępne szkolenie z regulaminu oraz inne informacje związane harmonogramem dnia. Dowiadujemy się, że jesteśmy na kompanii, która szkoli przyszłych podoficerów na dowódców drużyn. Po ukończeniu kursu część z nas zostanie w Ustce na dwa lata. Jako przyszli dowódcy mamy znać regulamin i dawać przykład innym. Podoficerska Szkoła Strzelców Morskich tak zwani Apache zobowiązuje do wysokiego poziomu wyszkolenia. Po zebraniu, Ci co podpadli, zostają do uporządkowania świetlicy.

Na kolację i z kolacji przemarsz z uczeniem maszerowania. Po kolacji poprawa rejonów, pastowanie butów na zewnątrz budynku oraz ustawianie ich równiutko na korytarzu przed salami. Siedzimy w sali, krzyk — zbiórka na korytarzu. Tym razem w drzwiach tłoczno, mało futryna nie wyleciała, bo pamiętamy, że ostatni będzie miał bonus. Stajemy w dwuszeregu naprzeciwko ustawionych butów. Chyba są dobrze ustawione, bo stoją w szeregu. Mat ma długą listwę, już zaczynam się bać, po co mu ona. Pyta nas, czy buty są ustawione równo, wg nas, tak. Mat udowadnia nam, że są źle ustawione. Przystawia tę listwę do czubków butów i widać, że nie każde buty ją dotykają. Przybiera pozycję jak do strzelania karnego i robi demolkę naszego trudu. Mówi, że buty mają być ustawione w prostej linii, dlatego należy je ustawić wg rozmiaru. Całe szczęście, że nikt u nas nie miał rozmiaru kajaka i udało się je ustawić dla zadowolenia naszego dowódcy.

Następnie zostaliśmy „zaproszeni” na dziennik telewizyjny. Kilku z nas musiało wrócić po taborety. Mamy siedzieć i oglądać, jeżeli komuś się przyśnie, to będzie miał niespodziankę. Po paru minutach oczy same się zamykają, pilnujący nas podchodzi do śpiocha i polewa go wodą. Śmieją się podoficerowie i my. No kociarstwo, śmiejecie się z kolegów? W czasie dziennika śmiech wam nie przysługuje i lu wodą na nas. Po dzienniku wyłapani senni, zostają do posprzątania świetlicy. Mamy czas na poprawienie równego ustawienia przedmiotów i w odpowiedniej kolejności w szafkach. We wszystkich szafkach ma być tak samo. Mycie na czas przed capstrzykiem. Po myciu kilku poprawia rejon łazienki i toalet. O 22.00 podoficer ogłasza capstrzyk. Światła gasną i kładziemy się do łóżek. Rozmawiamy po cichu. Mówimy o swoich spostrzeżeniach, odczuciach. Na razie jesteśmy jak dzieci we mgle, oszołomieni, w głowach panuje chaos, dezorientacja, w koszarach znamy tylko teren prowadzący do stołówki, nawet budynek naszego zakwaterowania kryje wiele zagadek. Rozmawiamy i czekamy, co zaraz się wydarzy. Mija trochę, ale nikt nas nie atakuje, widocznie w sobotę wieczorem nasi dowódcy mają lepsze rozrywki. Zasypiam.