niedziela, 9 lutego 2025

Broń KBK AK

karabinek kałasznikowa
Zerwałem się z wozu, wpadłem do toalety opróżnić zbiornik i już darłem w szortach, trampkach oraz w podkoszulku na zaprawę. Bieg, bieg wesoło pokrzykiwał podoficer. Wypadam w ciemność przed budynkiem prosto pod prysznic z nieba, aż mnie ciarki i od razu zniknęła senność. Na komendę z powodu zimna ostro i chętnie ruszamy biegiem, żeby tylko szybko się rozgrzać.
Z durnej taśmy przez głośniki sączyła się wkur...ca muzyczka, czasami z tekstem np. robić pompki, głębiej, głębiej. Po pompkach bieg, przysiady i kaczuchy, nogi sztywniały z wysiłku, ale zrobiło się ciepło. I tak przez około 30 minut robiliśmy w przybliżeniu 3 - 4 kilometry. Przed wojskiem w szkole średniej uprawiałem lekkoatletykę, m.in. biegałem na średnich dystansach oraz grałem w piłkę nożną. To uprawianie sportu teraz mi się przydało. Zdałem sobie sprawę, żeby to przetrzymać, trzeba być odpornym fizycznie i psychicznie.
Dajemy radę, czuję moc, zaczynam marzyć, ale wyrywa mnie z tego stanu darcie ryja mojego dowódcy. Na kompanię biegiem z szybkością światła na wysokości lamperii. Leci gęsto mięcho, na mnie to dobrze działa, sprężam się, napinając mięśnie i lecę na łeb i szyje po korytarzu. Czasu nie ma za wiele, szybkie mycie, ścielenie łóżek itd.
sala żołnierska
Zakładam wilgotne moro, wychodząc z założenia, że skoro pada, to nie ma sensu zakładać czyste i suche ubranie, bo po śniadaniu pewnie znowu rzucą nas w błoto na poligonie. Po śniadaniu przed stołówką mamy opróżnić kieszenie z chleba i za karę pompujemy pompki po 30 razy. Udało mi się dwie kromki zachować w bluzie moro, a z bocznych kieszeni spodni poszły na ziemię. Chleb wypychał rzucające się w oczy kieszenie boczne spodni moro. Dla zmyłki specjalnie pakowaliśmy do tych kieszeń, bo po wyrzuceniu z nich chleba nikt nie sprawdzał innych kieszeni. Zresztą nie zawsze kazali opróżniać kieszenie i wtedy zostawało nam więcej do jedzenia. Po ciągłym wysiłku przez całe dnie kalorie były spalane na bieżąco i ciągle chciało się jeść.
Zresztą porcje posiłków nie były duże, np. na śniadanie kiełbasa krojona pod kątem ok. 60° z obu stron o długości 7 cm wizualnie ilościowo wyglądała dobrze, ale w praktyce było jej tyle, co kot napłakał.

Na kompanii sprzątanie rejonów i zbiórka na świetlicy. Okazuje się, że dzisiaj będziemy poznawać zasady używania broni KBK AK, jej parametry techniczne, budowę — na razie teoria. A niech to, większość z nas siedzi w wilgotnych morach, które wyschły na nas przed obiadem.
Słuchamy z zaciekawieniem wykładu o broni, która niebawem otrzymamy na stan. Ważniejsze informacje wykładowca każe nam zapisać w zeszytach, bo będziemy mieli sprawdzian teoretyczny. Mówi o zasadach bezpiecznego obchodzenia się z bronią. W czasie ćwiczeń, szkolenia, konserwacji i czyszczenia broni nie wolno kierować jej w stronę istot żywych.
Po obiedzie dalsze szkolenie z broni popularnie nazywanej kałachem Kałasznikowa. Karabinek AK (AK-47) – radziecki karabinek automatyczny opracowany tuż po II wojnie światowej przez Michaiła Kałasznikowa.
W listopadzie 1943 r. ogłoszono konkurs na konstrukcję karabinka automatycznego, który miał być uzbrojeniem strzeleckim Armii Radzieckiej. Zakładano, że będzie to karabin samopowtarzalny strzelający nabojem pośrednim i ręczny karabin maszynowy. Nowy typ karabinka automatycznego miał być bronią wsparcia zwiększającą siłę ognia drużyny piechoty w ataku i obronie. W założeniu miał ważyć do 5 kg, a z dwoma pełnymi magazynkami nie przekraczać 9 kg. Magazynek miał mieć pojemność co najmniej 30 naboi.
W efekcie powstało 15 prototypowych karabinków automatycznych konstrukcji m.in. Tokariewa, Diegtiariowa, Korowina, Baryszewa, Konstantinowa, Stieczkina, Korobowa (TKB-408) i Sudajewa (AS-44). Wszystkie konstrukcje, po próbach, odrzucono.
kbk ak i as44
Najbardziej udany okazał się AS-44, który, jako jedyny, przeszedł pełny program prób. Skoncentrowano się więc na jego doskonaleniu. Do pomocy choremu na białaczkę konstruktorowi przydzielono asystenta – M. T. Kałasznikowa. W wyniku dalszych prac udało się zmniejszyć masę broni do 4,8 kg. Inne parametry były jednak dalej niezadowalające i projekt odrzucono.
W maju 1945 r. rozpisano nowy konkurs. I tym razem również AS-44 uznano za najlepszy karabinek. Nie został on jednak skierowany do produkcji. Prace nad bronią zakończyła śmierć konstruktora w 1946 r.
karabinek AK
W 1946 r. rozpisano trzeci konkurs. Tym razem wymagana była długość broni poniżej 900 mm. Karabinki miały występować w dwóch odmianach. Z drewnianą kolbą stałą dla piechoty oraz z kolbą składaną dla młodszych oficerów i wojsk powietrznodesantowych.
kbk ak
Zakładano, że głównie ogień będzie prowadzony krótkimi seriami. Wymagano jednak też, by broń była wyposażona w przełącznik rodzaju ognia, który pozwalał prowadzić ogień pojedynczy.

Karabinek automatyczny AK jest bronią samoczynno-samopowtarzalną, działającą na zasadzie odprowadzenia gazów przez boczny otwór w lufie do komory gazowej, umieszczonej nad lufą. Elementem łączącym zespoły i mechanizmy karabinka jest komora zamkowa, wykonana ze stali.
Wewnątrz niej znajdują się: mechanizm powrotny, opory ryglowe, mechanizm spustowo-uderzeniowy, wyrzutnik łusek oraz zespół odrzutowy. Do komory w sposób trwały jest przyłączona lufa (za pomocą gwintu), kolba stała (AK) lub składana (AKS), rękojeść typu pistoletowego i kabłąk języka spustowego z zatrzaskiem magazynka, natomiast w sposób rozłączny – magazynek i pokrywa komory zamkowej.
Lufa karabinka ma przewód z bruzdowaną częścią prowadzącą (4 bruzdy prawoskrętne) i komorą nabojową. Na jej zewnętrznej części wylotowej jest nacięty gwint lewoskrętny, służący do nakręcania odrzutnika (do strzelania 7,62 mm nabojami ślepymi wz. 1943) lub tłumika dźwięku i płomieni PBS-1.
Na lufie za pomocą kołków są zamocowane: podstawa muszki, komora gazowa z gniazdem tłoka gazowego, pierścień oporowy do zamocowania łoża i podstawa celownika. Między komorą gazową i podstawą celownika jest zamontowana rura gazowa z nakładką ochronną, zabezpieczona przed wypadnięciem łącznikiem obrotowym. Zespół odrzutowy karabinka stanowi suwadło (tworzące z tłoczyskiem i tłokiem gazowym jedną całość) oraz prowadzony przez nie zamek. Suwadło wodzi się w prowadnicach komory zamkowej. Jest ono podparte sprężyną powrotną nałożoną współosiowo na żerdź, która jest połączona teleskopowo z prowadnicą sprężyny. Stopka prowadnicy jest oparta o tylec komory zamkowej i ma ząb stanowiący zatrzask pokrywy zamkowej. Suwadło wymusza zaryglowanie i odryglowanie zamka, napina kurek oraz stanowi prowadnicę cylindrycznej części zamka. Zamek w przedniej części ma dwa rygle, występ prowadzący – do współpracy ze skosem ryglującym i odryglowującym suwadła. Występ dosyłający nabój do komory nabojowej, czółko do pomieszczenia dna łuski oraz wyciąg łusek zaopatrzony w pazur i sprężynę. Ryglowanie przewodu lufy następuje przez obrót zamka w prawo w wyniku przesunięcia rygli zamka za opory ryglowe komory gazowej.
W karabinku zastosowano mechanizm spustowo-uderzeniowy działający na zasadzie przechwytywania kurka, zawierający spust obrotowy w formie dźwigni dwuramiennej. Samoczynny bezpiecznik (uniemożliwiający odpalenie przy niezaryglowanym zamku), zaczep do prowadzenia ognia pojedynczego (spełniający funkcję przerywacza), kurek ze sprężyną spustowo-uderzeniową. Iglicę umieszczoną w zamku i przełącznik rodzaju ognia, spełniający jednocześnie funkcję bezpiecznika przed przypadkowym wystrzałem. Przełącznik uruchamiany ramieniem nastawczym umieszczonym na prawej ściance komory zamkowej może zajmować trzy położenia: dolne (P) – umożliwiające prowadzenie ognia pojedynczego, środkowe (C) – ognia ciągłego oraz górne – powodujące zabezpieczenie broni. Karabinek można zabezpieczyć zarówno podczas przerwy w strzelaniu (z kurkiem napiętym i wprowadzonym nabojem do komory nabojowej), jak i po jego zakończeniu (po rozładowaniu broni i zwolnieniu kurka). W położeniu zabezpieczonym dźwignia przełącznika unieruchamia spust, uniemożliwiając zwolnienie kurka, a ramię przełącznika blokuje zespół odrzutowy w przednim położeniu.

Zasilanie broni odbywa się z dwurzędowego magazynka łukowego o pojemności 30 nabojów wykonanego z blachy stalowej metodą tłoczenia. W karabinie zastosowano muszkę typu słupkowego oraz celownik krzywkowy wyposażony w odchylane ramię z otwartą szczerbinką prostokątną i naniesioną podziałką odległości. Żądaną nastawę celownika w zakresie od 100 do 800 m (co 100 m) ustawia się suwakiem ramienia celownika, którego zatrzask wchodzi w nacięcia prawej krawędzi ramienia.
Karabinki z rodziny AK oceniane były, jako broń bardzo trwała, niezawodna oraz bardzo odporna na zanieczyszczenia i zaniedbania eksploatacyjne. Są również proste w obsłudze i tanie w produkcji. To sprawia, że karabinki wywodzące się z rodziny AK mogą być używane przez słabo wyszkolonych żołnierzy i bardzo dobrze nadają się do masowej produkcji.

Do wad karabinków AK zalicza się między innymi bardzo niską celność na dystansach powyżej 300 m. Jednak w 85% przypadków z tej broni przeważnie strzela się na odległości poniżej 300 metrów. Istotną wadą jest również ułożenie kolby względem lufy (nie są ułożone w jednej osi) co generuje dość znaczny podrzut broni.
Wobec karabinka Kałasznikowa w Polsce występował ponadto problem z jego klasyfikacją, ponieważ broń tego typu nie występowała nigdy wcześniej na wyposażeniu Wojska Polskiego. Z tego powodu aż do lat 60. XX w. AK określany był w Polsce jako „pistolet maszynowy” (7,62 mm pmK – 7,62 mm pistolet maszynowy Kałasznikowa), a dopiero potem zaczęto klasyfikować go jako karabinek (7,62 mm KBK AK – 7,62 mm karabinek AK). Dzięki swojej popularności karabinek Kałasznikowa stał się z czasem ikoną popkultury. Wykorzystywany jest w licznych filmach oraz grach komputerowych. Powstał nawet utwór muzyczny „Kałasznikow”.

kbk ak z wyposażeniem
Dane techniczne
Kaliber → 7,62 mm
Nabój → 7,62 × 39 mm wz. 43
Magazynek → łukowy 30 naboi
Długość → 870 mm (z kolbą stałą) oraz → 875/645 mm (z kolbą składaną)
Długość lufy → 415 mm
Długość linii celowniczej → 378 mm
Masa broni → 3,8 kg (z pustym magazynkiem) oraz → 4,3 kg z pełnym magazynkiem
Prędkość początkowa pocisku → 715 m/s
Szybkostrzelność teoretyczna → 600 strzałów/min
Szybkostrzelność praktyczna → 40–100 strzałów/min
Zasięg maks. → ok. 1000 m
Zasięg skuteczny → ok. 400 m (pojedynczo do „popiersia”) i ok. 150 m (serie).
zestaw do czyszczenia broni
Wyposażenie dodatkowe karabinka AK to: bagnet 6H2, parciany pas nośny, wycior (umieszczony pod lufą).
Przybornik z narzędziami do rozkładania i konserwacji: przecieracz, przebijak, kluczyk-wkrętak, szczoteczka do konserwacji przewodu lufy i komory gazowej, olejarka dwukomorowa.
oliwiarka do broni
Z tej wiedzy należało pamiętać parametry, budowę (nazwę poszczególnych elementów). Jednak najważniejsze było opanowanie rozkładania i składania broni na czas oraz właściwe czyszczenie i konserwacja. O celnym strzelaniu już nie wspomnę.
Dowódca przekazał nam, że z „Bronią” trzeba się obchodzić jak z ukochaną dziewczyną, delikatnie, czule i chroniąc ją przed upadkiem oraz nie spuszczać z niej oka.

Po kolacji zbiórka plutonami przed magazynkiem z bronią. Pobieramy broń i mamy zapamiętać na wieki jej numer. Czekamy z bronią na korytarzu, aż cały pluton ją pobierze.
Następnie na korytarz przynosimy taborety i kładziemy na nich broń. Wykładowca pokazuje nam po kolei jak rozkładać broń i każdy element, objaśnia, do czego służy. Po rozłożeniu składa ją ponownie, a my uważnie obserwujemy. Następnie bierzemy swoją broń i patrząc na wykładowcę, rozkładamy ją pomału i składamy. Robimy to kilkakrotnie, żeby zapamiętać co i jak. Na razie robimy to pomału, ale wykładowca zapowiedział nam już, że z czasem będziemy to robić na czas. Następnie dostaliśmy instrukcję, jak należy czyścić i konserwować powierzoną nam broń.
W czasie czyszczenia nastąpił głuchy odgłos tak jakby strzał. Skóra mi ścierpła, ale okazało się, że komuś jakiś element upadł.
Przełożony zaraz wychwycił przestraszonego kota. Co to qwa za kalectwo. No i dostał nagrodę w postaci dodatkowej nocnej pracy. Trzeba uważać, bo za byle co noc nieprzespana. Chociaż można podpaść za nic, np. nie spodoba się komuś spojrzenie lub dla jaj albo dla kaprysu dostanie się przydział na docieranie charakteru żołnierza.
Po czyszczeniu zdajemy broń do magazynku. Przed capstrzykiem sprzątanie rejonu, mycie i teoretycznie spanie, bo nie wiadomo co może nastąpić po minucie od zgaszenia światła na sali. Aha, Ci co mieli łazienkę do sprzątania, musieli jeszcze ją raz ogarnąć po naszym myciu.

środa, 15 stycznia 2025

Poligon

Druga sobota, rano trzepanie koców, musztra w czasie przemarszu na posiłki, rejony, czas na przepłukanie ubrania po piątkowych ćwiczeniach na poligonie. W naszym budynku koszarowym od 1978 roku były już grzejniki C.O, które dzisiaj lepiej grzały i suszyliśmy na nich ubrania. Gorzej było z butami, bo przez noc na korytarzu nie zdążyły jeszcze dobrze wyschnąć. Wg mnie pobór do wojska jesienią wymagał więcej trudu, niedogodności i niekomfortowych warunków związanych z zimnem, wilgocią, błotem. Ta sobota była w miarę spokojna. Zaliczyliśmy kilka zbiórek na drewnianych schodach prowadzących na strych i przed budynkiem. Nogi nieprzyzwyczajone do biegania po schodach zareagowały usztywnieniem mięśni. Niedziela też była na luzie, oczywiście swoje trzeba było zrobić.

W poniedziałek od rana mieliśmy „Sajgon” na poligonie.
Przez Lędowski poligon przepływał strumyk, woda w nim miała lekko rdzawy kolor i nazywaliśmy rzeczkę - „Żółtą Rzeką”. Kilkakrotnie ćwicząc „natarcie”, zmuszeni byliśmy pokonać „Żółtą Rzekę” przeskakując ją. Jednym to się udawało, inni lądowali w wodzie i mokrzy ślamazarnie wspinali się na brzeg. Następnie czołganie się przez pola ryżowe.
Co to takiego pola ryżowe? Były to tereny podmokłe i wszędzie tam rosło sitowie. A jak padało to większość terenu była w wodzie.

Po ćwiczeniach, a raczej docieraniu i ujeżdżaniu kociarstwa wracaliśmy do koszar na obiad. Maszerowaliśmy w szyku zwartym czwórkami, brudni, mokrzy i nieludzko zmęczeni a w butach chlupała woda. Koledzy, którzy podpadli w czasie ćwiczeń biegali dookoła maszerującego plutonu, licząc na głos kolejne okrążenia. I biada temu, co się pomylił w liczeniu, wtedy zaczynał wszystko od początku. Oczywiście marsz do miejsca zakwaterowania był połączony ze śpiewaniem, a jak śpiew nie wychodził no to bieg i tak do znudzenia.

Przed przybyciem do budynku kompanii trzynastej zatrzymaliśmy się przed hydrantem (każdy pluton przy innym), żeby umyć buty z błota. Woda się lała na nasze już i tak mokre buty, wobec tego nie było co się bawić w ostrożne mycie. Nogi zdążyły się już rozgrzać, ale jak bardzo zimna woda wleciała do butów, to można było się posikać.
Dowódca poradził nam, żeby moro też opłukać pod wodą, bo na kompanii nie ma warunków do zrobienia prania. Tak zrobiliśmy, chociaż nie było to łatwe, żeby był, chociaż podłączony jakiś wąż. Ponownie dowiedzieliśmy się, że w wojsku nie ma rzeczy niemożliwych.
Należało pochylić się pod hydrantem i woda lała się na plecy, potem rękami trzeba było chlupnąć parę razy na przód ubrania. Należało robić to szybko, bo z zimna można było się pos..ć. Sekundy trwały w nieskończoność. Stałem jak mokra kura, a woda ciekła, robiąc kałuże. Po tym zabiegu biegiem ruszyliśmy do koszar po suche ubranie, bo jesteśmy ubłoceni jak prosiaki i pójdziemy do łaźni.

W łaźni czasu na mycie też nie było za dużo, ledwo zdążyliśmy spłukać pianę z mydła i już zarządzono koniec kąpieli. Miło było założyć suchą bieliznę i moro, ale suchych skarpet ani onuc prawie nikt nie wziął. Przykro było zakładać mokre skarpety na czyste nogi, zresztą buty też były mokre.
Na kompanii mokre moro przepłukaliśmy w umywalkach i wywiesiliśmy na sznurkach przed budynkiem, a wieczorem położyliśmy na grzejnikach, które ledwo grzały. Grzejników było mało i na jednym teoretycznie suszyło się kilka kompletów. Rano efekt był taki, że były jeszcze wilgotne.
Wymarsz na kolację w mokrych butach i suchych skarpetach tylko trochę pomógł, bo za jakiś czas skarpety naciągnęły wilgocią. Mogliśmy przecież iść w trampkach, ale nie byłoby mocnego tupania. Oczywiście przemarsz był zarazem musztrą kroku defiladowego i nauką śpiewu.
Po kolacji czyściliśmy buty, sprzątaliśmy rejony. Udało mi się jeszcze raz umyć nogi i założyć suche skarpety. Buty częściowo osuszyłem onucami, których nie zdążyłem uprać przed kolacją.
Dziennik telewizyjny i walka z zamykającymi się oczami. Chwilę wolnego wykorzystaliśmy na osuszanie butów papierem z gazet. Zdążyłem jeszcze przeprać onuce i skarpety, które mocno wykręciłem, bo na salach było chłodno. Rejony, sprawdzenie stanu osobowego i capstrzyk. Byliśmy cholernie zmęczeni i szybko usnęliśmy.
Nie na długo, bo przed północą ogłoszono alarm. Pierwsze co należało zrobić to zaciemnić okna kocami, a dopiero potem się ubierać. Za moment ogłoszono zbiórkę z pełnym wyposażeniem oraz spakowanym plecakiem. Oczywiście było kilku spóźnialskich.
Sprawdzano nam plecaki czy wszystko spakowaliśmy. Oczywiście, że nie. Wskazano nam popełnione błędy i udzielono nam kilka wskazówek. Odwołano alarm i wróciliśmy do sal spać. Musieliśmy od nowa układać przedmioty i rzeczy w szafkach.

Położyłem się spać i się zastanawiałem czy zaraz nie wpadnie podoficer sprawdzić ułożenie w szafkach, a może buty na korytarzu. Słyszałem już, że żołnierz nie może mieć za dużo czasu na myślenie, ale to ganianie to już przesada. Dzisiejszy dzień był koszmarem dla ciała i ducha. Nasłuchując krzyku lub głosu rozwalanych butów, ponownie usnąłem.
Usłyszałem jakieś głosy, pobudka, pobudka, pobudka, wydawało mi się, że śnię i leżę dalej. Przecież dopiero co się położyliśmy. Nagle drzwi do sali otworzyły się z trzaskiem. Co jest kociarstwo, nie słychać było pobudki. Czekacie na specjalne zaproszenie czy na mamusię, która cichutko was obudzi? Zdałem sobie sprawę, że tak jak ja nikt nie zareagował na pobudkę.

niedziela, 15 grudnia 2024

Dzień słonia, pola ryżowe i Żółta Rzeka

Pobudka, zaprawa, porządki i wymarsz na śniadanie. Powrót do koszar i zbiórka w dwuszeregu przed budynkiem z ubraniem przeciwgazowym i maskami p.gaz. Dzisiaj nietypowo "Dzień Słonia" (ćwiczenia chemiczne) w piątek zamiast (czwartku - święto 1.11.1979) na poligonie Lędowo — rzucił z uśmieszkiem d-ca plutonu.

W międzyczasie kolega powiedział nam, żeby nie wychylać się z pytaniami, bo on za te o pola ryżowe i rzekę czyścił schody na strych do drugiej w nocy.
Z dwuszeregu z postawy zasadniczej na komendę „W czwórki, w prawo – ZWROT” stworzyliśmy kolumnę czwórkową. Maszerując w czwórkach, wybijaliśmy rytm, tupiąc równo butami po kostce brukowej CSSMW. Dźwięk uderzeń odbijał się echem w powietrzu, tworząc swoisty rytm, który towarzyszył nam podczas marszu. Torby z odzieżą ochronną L-1 oraz torby z maskami pgaz-dym, zwane potocznie „słoniem”, luźno przewieszone na krzyż przez pierś marynarzy, dyndały w czasie marszu, dodając nieco ciężaru, ale i charakteru całej formacji. Chełm na głowie dokuczał mi niemiłosiernie. Słabo go zapiąłem, więc co chwilę zsuwał się na oczy, bok lub do tyłu, utrudniając widoczność i skupienie. Mimo to starałem się nie dać po sobie poznać, że przeszkadza mi tak błaha rzecz. Saperka, przyczepiona do pasa, tłukła się o nogę, a każdy krok był uciążliwy. W miarę upływu czasu zmęczenie zaczynało dawać się we znaki, ale wiedziałem, że muszę trzymać się w ryzach. Wszyscy wokół mnie maszerowali, a każdy z nas miał swoje myśli i obawy.

Mat podał komendę: „Śpiew od czoła!”. Niestety, to dopiero pierwsze dni i śpiew tak samo, jak wszelkie zwroty w lewo, prawo, czwórki czy dwuszereg twórz, nie wychodził, tak jak by chciał nasz d-ca plutonu. Była to dla niego okazja rozgrzania nas i krzyknął: Bieeegiem! Wyżej wymienione torby utrudniały bieg. Biegliśmy ok. trzystu metrów, czwórki się załamały, zaczęło brakować tchu, gdy padł rozkaz: Równy krok! A po chwili: prawoskrzydłowy! Śpiew od czoła! I znowu nasz śpiew wyszedł jak kocia muzyka i zaliczyliśmy następną powtórkę z „rozrywki”: Biegieeem.

Brukowane uliczki zmieniły się w piaszczystą drogę i wyszliśmy na teren poligonu. Jeszcze tętno mi nie spadło, oddychaliśmy ciężko, gdy padła komenda: Pogotowie Gazowe! (przygotować tylko maski). No i się zaczęła droga przez mękę. Pośpiesznie wyciągaliśmy maski przeciwgazowe i za moment padła komenda: Gaz! I z problemami, bo jeszcze nie mieliśmy wprawy, zakładaliśmy maski na twarz. Ćwiczyliśmy na sucho, nie było żadnego zadymienia itp. Z marszu przechodziliśmy w bieg, całość była wzbogacona komendami: lotnik, kryj się lub granat z lewej, granat z prawej. Na każdą taką komendę rzucaliśmy się na glebę, najlepiej w jakieś zagłębienie. Gdzieś po kilometrze alarm gazowy został odwołany.

Ściągaliśmy maski, kaszląc, plując i wciągając głęboko w płuca świeże powietrze, bo smród gumy maski nie był przyjemny. Nastąpiła chwila odpoczynku. Siedzieliśmy w milczeniu, starając się zregenerować siły po trudach ostatnich godzin. Każdy z nas miał w oczach zmęczenie, ale też determinację. W oddali słychać było szum drzew i delikatny śpiew ptaków, które zdawały się ignorować naszą obecność. Pomimo chłodu było nam gorąco, ziemia piaszczysta i wilgotna, dobrze, że nie było deszczu. Przypomniałem sobie, jak jeszcze niedawno życie wyglądało zupełnie inaczej. Teraz wszystko się zmieniło. Każdy dzień przynosił nowe wyzwania, a my musieliśmy znaleźć sposób, by przetrwać.

Zaraz po chwili odpoczynku zaczęliśmy się zbierać, żeby ruszyć dalej, w nieznane, z nadzieją na lepsze jutro. Otrzymaliśmy krótką instrukcję co mamy robić na odpowiednie komendy. Będziemy teraz ćwiczyć „pluton w natarciu” albo w „obronie”.
Na hasło „pluton w natarciu” biegliśmy z okrzykiem jak na ruskich filmach — hura, huraaa. Gdy wpadliśmy w teren błotka z rosnącym sitowiem (pola ryżowe) i z biegu na komendę czołganie przez pełzanie przechodziliśmy do czołgania. Próbując uniknąć kontaktu całego ciała z podłożem, czołgałem się na łokciach i kolanach. To była z jednych ulubionych zabaw dowódców, bo wyłapywali takich jak ja i dociskali nas nogą do podłoża. Dowódca tak docisnął mnie, że aż woda chlupnęła na boki i zmoczyła mi ....:). Czołgaliśmy się tam i z powrotem, a dowódcy zachęcali nas okrzykami: niżej dupy, szybciej, trzech ostatnich po kolacji dodatkowe prace. Nastąpiło przyśpieszenie i robiliśmy ślady pełzającego węża. Taki styl dowodzenia może być trudny do zniesienia, ale w kontekście treningu wojskowego, czasami wymaga się od uczestników maksymalnego wysiłku, aby przygotować ich na sytuacje w realnym działaniu.

Pozorowaliśmy atak, czołgając się i biegając w błocie tam i z powrotem zachęcani gromkimi okrzykami: Niżej dupy, dupy niżej! Szybciej, szybciej się ruszać koty przebrzydłe.
okopywanie się, poligon
Po natarciu nadeszła obrona, która polegała na okopywaniu się, ale teren został wybrany już inny. Ziemia była twarda z kępami trawy, myślałem, że da się trochę odpocząć, ale trzeba było szybko wykopać dołek, bo znowu trzech ostatnich będzie zaliczonych do dodatkowego docierania kotów. Okopać należało się tak, żeby mat ze swojej pozycji nie widział nas. Kopaliśmy, ziemię należało układać z przodu i po bokach.

Kopanie dołka w twardej ziemi to niełatwe zadanie, zwłaszcza w trudnych warunkach. Każdy z nas musiał działać szybko i sprawnie, wiedząc, że czas działa na naszą niekorzyść. Ziemię układałem z przodu i po bokach, aby zasłonić się przed wzrokiem mata. W miarę jak postępowałem z wykopem, starałem się być cicho, aby nie zwrócić na siebie uwagi.
W głowie miałem jeden cel – znaleźć chwilę wytchnienia. Musiałem jednak pamiętać, że muszę być czujny i gotowy do działania w razie potrzeby. Wiedziałem, że każdy ruch może mieć znaczenie, a dodatkowe docieranie kotów było dla nas nie tylko za karę, ale i oznaczało większy wysiłek w przyszłości.
Praca szła powoli, ale każdy centymetr wyjętej ziemi przybliżał mnie do celu. W miarę jak dołek się powiększał, czułem, że zyskuję na czasie. Miałem nadzieję, że uda mi się wykopać wystarczająco głęboko, aby w końcu znaleźć chwilę spokoju. Mimo trudności, myśli o odpoczynku dodawały mi energii do dalszej pracy. Nogi odpoczywały, ale ręce i płuca pracowały na pełnych obrotach, żeby tylko nie być jednym z ostatnich. Czułem już duże zmęczenie, w głowie kołatało się, żeby tylko wytrzymać. Dowódca zarządził odwrót, zbiórkę i czwórkami zaczęliśmy wracać do koszar.

Po paru minutach nastąpił teoretyczny atak gazowy, ale ochrona przeciwchemiczna była już pełna w postaci odzieży ochronnej L-1 zwanych kondonami i maski pegaz-dym. Tu również panował chaos i nieporadność w ubieraniu zabezpieczeń. Część z nas wyglądała jak ostatnie ofermy, temu wisiał pasek, tamtemu odłączyła się rura od pochłaniacza itd. Znowu zaczęło się bieganie, czołganie, padanie na komendy granat i lotnik. Maska zaparowała mi i ledwo co już widziałem. Forsowaliśmy jakiś strumyk czy rów z wodą do kolan (później dowiedzieliśmy się, że to „Żółta Rzeka”). Całe szczęście, że zaraz nastąpiło odwołanie ataku chemicznego. Nic już prawie nie widziałem, czułem spływający pot. Po zapakowaniu ubrań i masek w torby pluton uformował czwórki i ruszyliśmy z powrotem do koszar.
Podpadziochy wpadli na orbitę — biegali dookoła maszerującego plutonu, licząc na głos kolejne okrążenia. Zaliczyliśmy jeszcze kilka razy Lotnik! Kryj się! Rzucaliśmy się w przydrożne krzaki i zagłębienia. Wreszcie weszliśmy na brukowaną drogę centrum jednostki. Następnie zatrzymaliśmy się przy hydrancie i musieliśmy założyć odzież przeciwchemiczną w celu opłukania jej, ale już jej nie pakowaliśmy do toreb. Nieśliśmy ją luzem w rękach, żeby wysuszyć ją w koszarach.

Nareszcie dotarliśmy do budynku naszego zakwaterowania i na komendę „Rozejść” ruszaliśmy biegiem do budynku, tłocząc się i przepychając się w drzwiach wejściowych, żeby nie być ostatnim. Jednak tym razem żaden z dowódców nie zwracał na to uwagi, widocznie też byli zmęczeni. Na korytarzu i w salach pojawiły się plamy z wody i błota.
Już myślami siedziałem na taborecie, ale na sali gdzie spaliśmy czekała na nas niespodzianka w postaci „Lotnika”. Na środku sali leżał stos naszych koców, prześcieradeł, poduszek, ręczników i innych rzeczy osobistych. Ktoś z nas pewnie zostawił nierówno zasłane łóżko albo krzywo złożony ręcznik. To wystarczyło, żeby uczyć nas porządku. Szybko ponownie ścieliliśmy łóżka, układaliśmy nasze rzeczy tak, jak chcieli tego nasi przełożeni. Trzeba było się spieszyć, bo czasu było niewiele a obiad tuż, tuż, a tu trzeba jeszcze było wyczyścić buty i oczyścić jako tako moro oraz posprzatać korytarz i sale z tego co nanieślismy.

Przemarsz na obiad i z obiadu niczym się nie różnił od poprzednich. Tupanie, Śpiew od Czoła itp. Po obiedzie omówienie ćwiczeń i kilka punktów nauki z regulaminu.
Podoficer zarządził pięciominutową przerwę z przygotowaniem wyjścia do łaźni. Ucieszyło mnie to, bo po tygodniu mycia na czas każdy z nas był niedomyty. Często był dylemat, od czego zacząć myć, w pierwszym dniu zdążyłem umyć jedną nogę w umywalce. W następnych dniach już nabraliśmy wprawy w myciu nóg i ciała. Wkładaliśmy szybko do umywalki pod kran pojedynczo nogi, 2-3 sekundy i zmiana nogi bez wycierania, właściwie to było takie opłukanie. Przy takim myciu niektóre umywalki już ledwo wisiały. Szybko pod pachami, zęby, twarz, golenie zostawialiśmy na rano. Nie było sensu golić się o tej porze, bo rano jakimś cudem nasi d-cy zauważali, że nie jesteśmy dokładnie ogoleni. Chyba mieli mikroskop w oczach. Następnie padła komenda: „Biegiem do sal rozejść się” po suche moro, mydło, ręcznik i z powrotem przed budynek. Zabraliśmy suche moro po pachę i z powrotem biegiem przed budynek. Zastanawiałem się co będzie dalej. Padała komenda i ruszyliśmy tupiąc w nieznanym mi jeszcze kierunku. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem łaźni, do którego mieliśmy wchodzić plutonami. Po rozebraniu zauważyłem, że mam brązowe nogi od wody z poligonu. Przed wejściem pod wodę, zdaliśmy brudne majtki i otrzymaliśmy nowe. Dostałem, takie reformy, że szok. Może jak następnym razem dostanę dobre, to już nie będę wymieniał, bo i tak pierzemy na kompanii. Woda pod prysznicem leciała na przemian zimna i ciepła, chyba tak specjalnie puszczali, żeby nas zahartować lub zażartować. W pierwszym dniu przyjęcia woda w łaźni była ciepła, a dzisiaj na początku parę chwil leciała letnia, przechodząc w lodowatą. Nie wiem, dlaczego tak było. Może specjalnie lub po prostu wszystką ciepłą wodę zużyła kompania przed nami.
Po kolacji znowu czyszczenie wyposażenia (saperki, torby, maski) i włożenie ubrań ochrony przeciwgazowej do toreb. Można dostać pierdolca jak w kieracie: pobudka, zaprawa, rejony, rejony, maszerowanie i znowu sprzątanie, zbiórki, zbiórka na dziennik telewizyjny.

Dzisiaj na dzienniku telewizyjny po wyczerpującym dniu co chwila jakiś marynarz leciał zmoczyć głowę lub obrywał mokrą, brudną szmatą, co wywoływało radosny śmiech podoficerów. My też śmialiśmy się po cichu, bo jak któryś roześmiał się głośniej, to zaraz słyszał. Co z kolegi się młody śmieje i też leciał zmoczyć głowę lub dostawał dodatkową pracę. Czasami ten, co moczył głowę, miał luz od sprzątania, a ten, co się śmiał, robił swój rejon i tego kolegi. To wszystko zależało od humoru naszych przełożonych i ich pomysłowości w myśl zasady, wojsko nie może się nudzić. Te pierwsze dni w armii zwiastowały, że jeszcze wydarzy się dużo niespodziewanych akcji.

Po dzisiejszych ćwiczeniach doszedłem do wniosku, że umiejętność dostosowania się i przetrwania w trudnych warunkach staje się kluczowa. Już wiem, że czas w wojsku to nie tylko wyzwania fizyczne, ale także emocjonalne, nad którymi trzeba panować.
Dzisiaj był to bardzo intensywny dzień. Po ogłoszonym capstrzyku padliśmy na wozy jak rażeni piorunem. Jeszcze zanim usnąłem, któryś zrzucił, że w czasie biegania w maskach odłączyła mu się rura i oddychało mu się dużo lżej, prawie jakby nie miał założonej maski.

sobota, 7 grudnia 2024

Kolejne dwa dni, zapowiedź pól ryżowych i żółtej rzeki

Następne dwa dni na kompanii 13 - tej wyglądały podobnie z jednym wyjątkiem, ale o tym później. Dzień rozpoczynał się od pobudki o szóstej rano. D-ca drużyny wpadał na salę i wrzeszczał: pobudka, pobudka wstawać kociarstwo!
Zaraz wyrobię Wam kocie ruchy. Zbiórka na korytarzu do zaprawy porannej! Strój taki sam jak wczoraj. Zrywaliśmy się z ciepłych łóżek, szybko wskakiwaliśmy w strój do zaprawy i gnaliśmy pędem na korytarz, ustawiając się w dwuszeregu. Niektórzy z pośpiechu zaplątali się w swoje gacie, bo nie chcieli być ostatnimi. W zależności od humoru i potrzeb, dwóch, trzech, pięciu ostatnich na zbiórce otrzymywało dodatkowe prace poza kolejnością. Miały one poprawić sprawność i szybkość ubierania się. Po zaprawie, mycie, ubieranie się, ścielenie łóżek i sprzątanie rejonów.

Bardzo głośne komendy naprężały nam mięśnie i znowu pędziliśmy na złamanie karku, żeby zdążyć na zbiórkę przed budynkiem kompanii, poprzedzającą wyjście na śniadanie. Padały komendy do wymarszu i dziarsko czwórkami maszerowaliśmy w kierunku stołówki. Do stołówki maszerowaliśmy całą kompanią z przerwami między plutonami. Do pokonania było jakieś kilkaset metrów i po kilku minutach szybkiego marszu z treningiem kroku defiladowego (komenda Baczność!), a na komendę „Spocznij” - równy krok. Każdy krok wyczuwalny był na podłożu, jakby ziemia sama poddawała się rytmowi marszu. Na komendę kompania „Stój”, ostatnie trzy kroki z przybiciem. Czasami się zdarzało, że ktoś wlazł na drugiego i znowu dostawał pajdę (dodatkowe zajęcie lub indywidualny trening zatrzymywania się w szyku).

Przed budynkiem stołówki staliśmy nadal w szyku, czekając na komendę wejścia do środka. Dowódca podawał komendę: Spocznij! Do środka! Po schodach wchodziliśmy do budynku i stawaliśmy naprzeciw swoich miejsc przy stole, czekając na dalsze rozkazy. Mat krzyknął: Siad! I w tym momencie wolno nam było siadać za stołami. W praktyce wychodziło to nierówno i padała komenda „Wstać”! „Siad”! „Wstać”! „Siad”! Gdy wyszło to w miarę równo, czekaliśmy, aż pozwoli nam jeść. Komendy, takie jak „siad” czy „wstań”, wskazują na konieczność posłuszeństwa i koordynacji w grupie. Padała komenda: Smacznego! Szybko łykaliśmy to, co ojczyzna dała na śniadanie, bo czas posiłku był bardzo ograniczony. Po kilku minutach padało hasło: Kończyć jedzenie. Była to zapowiedź, że za minutę lub dwie padnie komenda: Koniec jedzenia, Wychodzić!. Dlatego należało jeść szybko, żeby zdążyć coś tam więcej chapnąć.

Po śniadaniu odczuwaliśmy głód i do kieszeni włożyliśmy kawałki chleba i żeby nie podpaść, szybko biegliśmy na zbiórkę kompanii przed stołówką. Na zbiórce dowódcy zauważyli wypchane boczne kieszenie spodni i trzeba było chleb wyrzucić, aż z żalu w brzuchach zaburczało. To fragment, który przywołuje wspomnienia z czasów, gdy codzienne życie było pełne prostych, ale znaczących chwil. Wspólne posiłki, zbiórki i zasady, które trzeba było przestrzegać, tworzyły atmosferę dyscypliny, ale i tęsknoty za domem. Wyrzucenie chleba, który miał być ratunkiem na później, symbolizuje nie tylko wyrzeczenie, ale także poczucie straty.

Powrót na kompanię ze śniadania wyglądał tak samo, jak wyjście na to śniadanie. Na kompanii znowu krótkie sprzątanie rejonów, a następnie zbiórka na szkolenie chemiczne.
odzież przeciwchemiczna, L-1
To było coś nowego, zajęcia na sali, na które przynieśliśmy ubrania przeciwchemiczne L-1 i maski pgaz-dym. Najpierw były zajęcie teoretyczne o gazach bojowych (iperyt, luizyt, kwas pruski itp.). Następnie praktyczne zakładanie ochronnej odzieży przeciwchemicznej i maski pgaz-dym. Odzież należało zakładać dokładnie, żeby zapewnić jej jako taką szczelność (konstrukcja tego ubrania nie zapewniała 100% szczelności), tak samo maskę. Na początku sprawiało to kłopot, szczególnie założenie maski. Wykładowca kilkakrotnie zwracał nam uwagę, żeby przed założeniem maski, pamiętać o wyjęciu korka zabezpieczającego pochłaniacz maski.

Po zajęciach wymarsz na obiad, który nie różnił się niczym od marszu na inne posiłki. Szliśmy jak zwykle szykiem zwartym. Przed stołówką czekaliśmy na zezwolenie wejścia. Znowu padały komendy: siad, wstać, siad, kończyć jedzenie, koniec jedzenia. Powrót na kompanię i po obiedzie różne zajęcia: nauka regulaminu, docieranie kotów i tak do kolacji. Po kolacji trochę czasu na układanie w szafkach i porządki. Na okrągło jechanie rejonów i skakanie na zbiórki, ustawianie butów, meldowanie, salutowanie i tak w koło Macieju. Cykliczne „jechanie rejonów”, „skakanie na zbiórki” oraz inne aktywności pokazują, że życie w grupie wymagało ciągłej gotowości i zaangażowania. Taki styl życia, mimo że może wydawać się monotonny, miał na celu budowanie charakteru, współpracy i umiejętności organizacyjnych.

Następny dzień środa wyglądał tak samo, ale dowiedzieliśmy się, że w czwartek powinien być dzień słonia, ale jest to święto 1.11.1979. W czasach PRL-u komuniści próbowali temu świętu nadać charakter świecki i dzień 1 listopada zaczęto nazywać Świętem Zmarłych, Dniem Zmarłych lub Dniem Zmarłych i Poległych zamiast Wszystkich Świętych. Wobec tego ćwiczenia na poligonie zostały zapowiedziane piątek. Ma to być wycieczka na Pola Ryżowe i nad Żółtą Rzekę. Jeden z nas zapytał się co to za rzeka i te pola. Mat chyba tylko na to czekał. Nie mogę tego powiedzieć, bo to tajne, ale w celu uchylenia rąbka tajemnicy, zapraszam pytającego po godzinie 22 - giej. No i po capstrzyku przyszedł po niego podoficer. Nie wiem, kiedy wrócił, bo już zasnąłem. 1 listopada wszystko wyglądało tak jak w niedzielę. Porządki, musztra w czasie chodzenia na posiłki, itd.

czwartek, 28 listopada 2024

Poniedziałek, piąty dzień

Pobudka, pobudka przeraźliwie głośno skrzeczący głos przebija się jak z zaświatów. Ktoś zapala światło i zaczyna się piąty dzień na 13 - tej kompanii. Ten sam głos ogłasza strój na zaprawę: badenki (szorty), koszulka i trampki. Zarzucamy pościel na tył łóżka, z otwartych okien czuć chłód. Jeszcze się nie rozbudziłem, a już ogłaszają zbiórkę przed kompanią na zaprawę.
Na szybko zakładam trampki, rzucam na siebie koszulkę i w pośpiechu biegnę w stronę wyjścia. Bieg, bieg, biegusiem mi tu, wypad z prędkością światła, takie teksty towarzyszą nam w czasie pędzenia na złamanie karku po korytarzu. Byle nie być ostatnim, bo w przeciwnym wypadku będzie „nagroda”. Na zewnątrz wita nas poranny chłód i drobniutki deszcz, który dosłownie ożywia. Po chwili stoimy się w jednym miejscu, a nasze oddechy tworzą małe chmurki pary. Ten sam skrzeczący głos, już czeka na nas z zegarkiem w ręku. Jego spojrzenie przeszywa na wylot, a wszyscy wiedzą, że nie ma miejsca na taryfę ulgową.
Wkurzająca muzyczka już zaczyna swoje rym tym tym. Mat wydziera się: w dwuszeregu zbiórka i czwórki w prawo zwrot. Zapanował chaos z powodu niepoprawnej formacji, z czwórek wyszła nawet jedna piątka i trójka. No niezłe z Was talenty, śmieje się mat, ale Ci z tej piątki i trójki zgłoszą się do mnie po 15 - tej, będziemy ćwiczyć zwroty.

Ruszamy ostro w rytm tej cholernej muzyczki, która trzeszczy, aż uszy bolą. Po pięciu minutach już nie czuję zimna, bieg, truchcik, żabki i kaczuszki zrobiły swoje. Na dodatek rozwiązała mi się sznurówka, dobrze, że już w czasie powrotu i blisko kompanii. Musiałem tylko uważać, żeby nie zgubić trampka lub jej nie przydeptać samemu, lub przez kolegę obok, bo wywrotka byłaby murowana. Zatrzymanie się, żeby zawiązać buta, skutkowało dodatkową pracą lub inną rozrywką wymyśloną przez podoficerów.

Po zaprawie toaleta, ścielenie łóżek, szybkie porządki i zbiórka do wyjścia na śniadanie. Dowódca drużyny sprawdza dokładność ogolenia. Kilku zostaje wytypowanych do poprawki. Minuta, czas, start, biegiem. Nie dogoleni wyrywają, aż idzie dym z zelówek. Mat patrzy na zegarek i mówi, są następni do prac poza kolejnością. Drzwi budynku kompanii otwierają się z hukiem i wypada grupka pozacinana na twarzy. Jeden szczególnie rzuca się w oczy, bo krew prawie leje się ciurkiem. Mat patrzy na niego, no brzytwa wyglądasz, jakbyś wrócił z wojny. I tak kolega został z pseudonimem „brzytwa” do końca kursu w CSSMW.
Pozostała część dnia wyglądała podobnie jak w piątek. Musztra, docieranie kotów na rejonach, dodatkowe informacje i ogłoszenia, nauka regulaminu oraz w nagrodę dla podpadziochów dodatkowe prace. Z perspektywy czasu nie pamiętam wszystkich detali, ale chwile pełne adrenaliny i współzawodnictwa, żartów, na zawsze pozostaną w pamięci.

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Pierwsza niedziela w CSSMW - 28.10.1979 rok

Budzę się, jest jeszcze ciemno. Nie mam zegarka i nie wiem, która jest godzina. Usypiam ponownie lekką drzemką, przygotowany na pobudkę i zaprawę. Nie ma darcia pobudka, pobudka, tylko głośne wstajemy, przygotowanie do wyjścia na śniadanie.
Ktoś zapala światło w sali. Ktoś mówi, że jest siódma godzina. Jesteśmy mile zaskoczeni, że godzinę później wstaliśmy. Zarzucamy majdan (pościel) na tył łóżek i otwieramy okna, czuć napływający chłód. Na toaletę mamy więcej czasu. Kompania, biegiem zbiórka przed budynkiem.
Maszerujemy na stołówkę, ćwicząc po drodze równy i defiladowy krok oraz śpiew. Przed stołówką czekamy w czwórkach i w odpowiednim momencie stopniowo przesuwamy się po schodkach. Mamy więcej czasu na śniadanie. O ilości i jakości posiłków napiszę później w osobnym temacie. Ze śniadania przemyciłem dwie kromki do kieszeni, pomimo że słyszałem, że nie należy nic wynosić ze stołówki. Po śniadaniu wracamy do koszar, oczywiście szlifujemy kostkę brukową, ćwicząc tupanie.

Na kompanii porządkowanie rejonów, czyszczenie obuwia w czasie na papierosa i przekazywane nowe dla nas informacje na świetlicy dotyczące regulaminów oraz o innych zadaniach organizacyjnych. Następnie mat mówi nam, że możemy pisać listy, które możemy wrzucić do skrzynki przy poczcie. Fajnie, tylko nikt nie ma czym i na czym pisać. Matowie dają nam trochę własnych materiałów (papier, koperty, długopisy), ale nie wystarcza dla wszystkich. Jeden mat każe dwóm marynarzom zebrać zamówienia i pójdzie z nimi na pocztę, bo sami nie możemy poruszać się po jednostce. Listy napisane i wysłane.
Po obiedzie chwila wolnego na taboretach i znowu poprawianie rejonów oraz dopieszczanie porządku w szafkach i sprawdzanie przez mata czy nikt nie leży (leżał) na łóżkach. Po kolacji oglądanie dziennika telewizyjnego, sprzątanie rejonów i toaleta przed capstrzykiem.

Światła pogaszone, leżymy i dzielimy się wrażeniami. Wszyscy mówią, że nie jest tak źle, zapominając, że to dopiero czwarty dzień i jest niedziela. Chyba za głośno było na sali, bo wpadł mat.
Co, wojsku nie chce się spać? Pierwsze i ostanie chińskie ostrzeżenie. Radzę się dostosować. Jeszcze trochę pogadaliśmy, ale bardzo cichutko, bo nie chcieliśmy mieć niespodzianki.

czwartek, 15 lutego 2024

Sobota, 27.10.1979 rok

Pobudka, pobudka. Nie słychać nic o przygotowaniu do zaprawy. Do sali wchodzi mat, a my nic. Tłumaczy nam, że najbliżej stojący ma meldować stan sali. Stan musi się zgadzać. Dokładnie wie, ilu nas jest, ale bywały już różne historie. Każe nam zdjąć koce z łóżek, otworzyć okna do wietrzenia sali. W soboty nie mamy zaprawy, jest trzepanie koców i generalne porządki.
Wydaje polecenie, na korytarzu z kocami w dwuszeregu zbiórka. Stoimy w dwuszeregu na korytarzu. Biegiem przed budynek trzepać koce. No to ruszamy. Co to qwa jest, to jest świński trucht, a nie bieg. Wracać, w dwuszeregu zbiórka. Startujemy od nowa, tym razem rwiemy do przodu ile sił mamy w nogach. Przed budynkiem w parach trzepiemy koce, trochę się z nich kurzy. W czasie trzepania ze swoimi kocami wychodzą dowódcy (podoficerowie). Myślę sobie, że zaraz będziemy tarmosić ich koce. O dziwo, sami to robią. Z jednego koca wali tyle kurzu, że chyba rok minął od poprzedniego trzepania, parskamy śmiechem. Ooo, qwa, kociarstwu śmieszno jest. Odłożyć koce i trzy razy biegiem wokół budynku.

Po tym dodatkowym treningu biegowym, mamy wracać (biegiem) na salę pościelić łóżka. Sprzęt do spania to metalowe łóżka z materacami, które sądząc po wyglądzie wiele już przeszły. Poduszka też nie pierwszej świeżości. Zagłówki też brudne i poplamione. Na materac należy założyć prześcieradło, przykryć go kocem, który należy wyprasować na gładko taboretem. Nie może być żadnych załamań, zmarszczek i zagnieceń, ma być równo jak na stole. Drugie prześcieradło należało złożyć w taki pas o szerokości ok. 30 cm i ułożyć go w nogach łóżka, wsuwając jego końcówki pod koc. Mat sprawdza dokładność równości ułożonych koców. Marudzi, że to nie jest to i powinien zrobić samolot, ale dzisiaj jest sobota i musimy wyrobić się ze sprzątaniem rejonów. Mycie, golenie to kolejny rytuał warty opisania, ale to później.

Wymarsz na śniadanie. Oczywiście w czasie przejścia na stołówkę ćwiczymy równy krok, defiladelowy krok oraz przybijanie. Na kompanii rozchodzimy się do sal. Jeszcze nie zdążyłem usiąść, gdy z korytarz słychać, strzelec, strzelec. Siadamy na taboretach, bo na łóżku nie można. Nagle drzwi otwierają się z impetem, wpada mat, co do h..a z wami nie tak, wszyscy głusi? Nie było słychać strzelec. No było słychać, ale o co chodzi? Kocie, stań na baczność, zamelduj się i dopiero pytaj. Dzisiaj Wam daruję. Na hasło „strzelec” jeden kot wypada z sali na korytarz, na hasło „zmiana strzelca”, w tym samym czasie pierwszy strzelec biegiem wraca i wyskakuje następny. Miau, miau, miau, zrozumiało. Tak jest obywatelu mat. Wychodzi, zamyka drzwi i się drze — strzelec. Jeden z nas wypada na korytarz. Zmiana strzelca! Pierwszy wraca, drugi wyskakuje. I tak do znudzenia. W czasie tych zmian często mijaliśmy się w drzwiach, co powodowało obijanie futryny (ościeżnicy) drzwi, aż sypał się tynk. Po kilku takich wyskokach mieliśmy pełno siniaków. Za brak płynności w zmianie strzelca, czekał dodatkowy rejon do sprzątania. Wreszcie kończy bawić się strzelcami, ale zaraz się drze, kompania zbiórka na korytarzu. Wyskakujemy na korytarz, przy drzwiach sal stoją podoficerowie i wychwytują ostatniego wychodzącego.

Stoimy plutonami i dostajemy przydział rejonów. Mat informuje, że Ci, co byli ostatnimi, będą mieli dodatkowe atrakcje. Do sprzątania jest korytarz, klatka schodowa, schody na strych, świetlica, sale sypialne, łazienka i toalety, magazynek gospodarczy, suszarnia, rejon zewnętrzny itd. Instrukcje sprzątania dostawaliśmy w trakcie prac. W sali sypialnej trzeba było taborety położyć na łóżka, pomyć okna, zetrzeć kurze z szafek, łóżek i ze wszystkich zakamarków oraz pajęczyny. Na koniec szorowało się na mokro podłogę (płytki PCV). Podłogę wycieraliśmy szmatami na mokro, wszedł mat, spytał, dlaczego tak się tu kurzy i wylał wiadra z wodą po całej sali. Teraz szorować aż powstanie piana. Widocznie mało było proszku, bo woda nie chciała się pienić. Szybko przejechaliśmy podłogę szczotkami i zebraliśmy wodę przed przyjściem sprawdzającego. Okazało się, że zostały ślady z podeszew butów na płytkach PCV, takie ryski. Z tymi ciemnymi smugami był kłopot, bo wodą z płynem nie szło ich usunąć. Pomogła pasta do zębów. Jeden z nas zameldował podoficerowi zakończenie sprzątania sali sypialnej. Przyszedł, kolega zameldował mu — obywatelu mat, marynarz taki i taki melduje stan sali jeden plus 5 - ciu marynarzy zakończyło sprzątanie. No dobra, wyprasujcie wozy, bo zostały ślady po taboretach. Można wyjść zapalić. O kurde, już myślałem, że znowu coś wymyśli. Ja nie paliłem, ale też wyszedłem i udawałem, że palę, bo słyszałem, że kto nie pali, to dostaje robotę. Na palarni opowiadaliśmy swoje spostrzeżenia. Co działo się na innych rejonach, to wiem tyle, co widziałem: korytarz w pianie, w łazience na posadce jakiś ceglany kolor. Naprawdę dużo i szybko się dzieje. Nie ma czasu na myślenie, a to dopiero początek.

Zbiórka na obiad, maszerujemy, tupiąc po bruku. Przed stołówką stoi już I pluton naszej kompanii. Czwórkami po schodach zbliżają się do upragnionej michy. Za nim my wejdziemy minie parę minut, a w brzuchu burczy mi coraz bardziej. Mat przypomina, że gdy on wyjdzie z obiadu, to już pluton ma stać w dwuszeregu oraz mówi, żeby nie wynosić chleba w kieszeniach. Po obiedzie znowu nauka chodzenia i znowu staję się głodny.
Po powrocie mamy zbiórkę na świetlicy. Wstępne szkolenie z regulaminu oraz inne informacje związane harmonogramem dnia. Dowiadujemy się, że jesteśmy na kompanii, która szkoli przyszłych podoficerów na dowódców drużyn. Po ukończeniu kursu część z nas zostanie w Ustce na dwa lata. Jako przyszli dowódcy mamy znać regulamin i dawać przykład innym. Podoficerska Szkoła Strzelców Morskich tak zwani Apache zobowiązuje do wysokiego poziomu wyszkolenia. Po zebraniu, Ci co podpadli, zostają do uporządkowania świetlicy.

Na kolację i z kolacji przemarsz z uczeniem maszerowania. Po kolacji poprawa rejonów, pastowanie butów na zewnątrz budynku oraz ustawianie ich równiutko na korytarzu przed salami. Siedzimy w sali, krzyk — zbiórka na korytarzu. Tym razem w drzwiach tłoczno, mało futryna nie wyleciała, bo pamiętamy, że ostatni będzie miał bonus. Stajemy w dwuszeregu naprzeciwko ustawionych butów. Chyba są dobrze ustawione, bo stoją w szeregu. Mat ma długą listwę, już zaczynam się bać, po co mu ona. Pyta nas, czy buty są ustawione równo, wg nas, tak. Mat udowadnia nam, że są źle ustawione. Przystawia tę listwę do czubków butów i widać, że nie każde buty ją dotykają. Przybiera pozycję jak do strzelania karnego i robi demolkę naszego trudu. Mówi, że buty mają być ustawione w prostej linii, dlatego należy je ustawić wg rozmiaru. Całe szczęście, że nikt u nas nie miał rozmiaru kajaka i udało się je ustawić dla zadowolenia naszego dowódcy.

Następnie zostaliśmy „zaproszeni” na dziennik telewizyjny. Kilku z nas musiało wrócić po taborety. Mamy siedzieć i oglądać, jeżeli komuś się przyśnie, to będzie miał niespodziankę. Po paru minutach oczy same się zamykają, pilnujący nas podchodzi do śpiocha i polewa go wodą. Śmieją się podoficerowie i my. No kociarstwo, śmiejecie się z kolegów? W czasie dziennika śmiech wam nie przysługuje i lu wodą na nas. Po dzienniku wyłapani senni, zostają do posprzątania świetlicy. Mamy czas na poprawienie równego ustawienia przedmiotów i w odpowiedniej kolejności w szafkach. We wszystkich szafkach ma być tak samo. Mycie na czas przed capstrzykiem. Po myciu kilku poprawia rejon łazienki i toalet. O 22.00 podoficer ogłasza capstrzyk. Światła gasną i kładziemy się do łóżek. Rozmawiamy po cichu. Mówimy o swoich spostrzeżeniach, odczuciach. Na razie jesteśmy jak dzieci we mgle, oszołomieni, w głowach panuje chaos, dezorientacja, w koszarach znamy tylko teren prowadzący do stołówki, nawet budynek naszego zakwaterowania kryje wiele zagadek. Rozmawiamy i czekamy, co zaraz się wydarzy. Mija trochę, ale nikt nas nie atakuje, widocznie w sobotę wieczorem nasi dowódcy mają lepsze rozrywki. Zasypiam.