Niedziela to dzień, w którym mieliśmy trochę luzu. Rejony, nauka własna, pisanie listów itp. Z jednej strony to dobrze, ale z drugiej źle. Następowała tęsknota za dawnym życiem, kolegami, rodziną. Takie rozmyślanie zmiękczało serca, które już się częściowo przyzwyczaiło do nowych warunków życia. Trzeba było szybko odrzucić takie rozpamiętywanie, bo mogło to doprowadzić do rozklejenia się. Taki stan przyczyniłby się do podpadania i szmata mogłaby się przegrzać.
Mieszkamy w kilkunastu, a mimo to tworzymy jedną, zżytą społeczność. Wspólne życie to nie tylko codzienne obowiązki, ale także chwile pełne bliskości i współdzielenia. Wstajemy o jednej porze, jakbyśmy wyczuwali wspólny rytm dnia, który nadaje naszemu życiu harmonię i porządek. Mycie odbywa się razem, w jednym pomieszczeniu, gdzie nie ma tajemnic, a codzienna rutyna zamienia się w chwilę wspólnego rytuału.Maszerujemy obok siebie, ramię przy ramieniu, noga przy nodze – jak jedna wielka, zgrana drużyna. To nie tylko fizyczny ruch, ale też symbol naszej solidarności i wzajemnego wsparcia. Biegamy, śpiewamy, ale mamy z tego marną przyjemność, bo pot zalewa nas. Klniemy po cichu (często w duchu), żeby nasi dowódcy nie słyszeli. Jesteśmy sobą, ale w takim otoczeniu nie ma miejsca na fałszywą grzeczność.
Śmiejemy się razem, rozmawiamy jak jeden organizm, bo nasze życie to zintegrowana całość, w której każdy element jest ważny. Wspólne doświadczenia, codzienne rytuały i wzajemne zrozumienie tworzą z nas jedną, silną społeczność, w której każdy czuje się bezpiecznie i akceptowany. To właśnie ta bliskość, współpraca, radość tworzą prawdziwe więzi, które sprawiają, że mimo trudów, czujemy się jak jedna, spójna rodzina.
Od pobudki do nocy (często też nocą), w błocie, deszczu, biegamy, czołgamy się i się okopujemy. Wracając z poligonu, maszerujemy, a na wrzask mata, nóżka wyżej, wyrzucamy w górę parę centymetrów więcej zmęczone nogi. Nikomu nawet nie przychodzi do głowy, żeby zaprotestować lub, że już nie mamy sił. Taki pomysł źle skończyłby się dla nas.
Jeden za jednego, wszyscy za jednego. Dosłownie, bo czasami jak jeden podpadnie, to cały pluton lub kompania w imię solidarności wyciska ostatnie poty. Czasami miałem wrażenie, że już nie ma czym się pocić. Nigdy nie zdarzyło się, że gdy podpadł cały pododdział lub oddział, to karę otrzymałby jeden żołnierz. Taka była logika w armii, w tym przypadku było to logiczne.
Zrozumieliśmy, że łatwiej tu przeżyć trzymając się razem, nie szukać wytrychów. Kto za bardzo cwaniakował to obrywał od dowódców i od kolegów. Upłynęło już kilkanaście dni, a my ciągle jesteśmy jeszcze w szoku. Nie ma możliwości skryć się gdzieś, chociaż na godzinę. Kilkakrotnie na dzień wzywani jesteśmy na zbiórki, odliczając kolejno.
Ten krzyk komend nacierający ze wszystkich stron dopełniał fizyczne zmęczenie psychicznym otępieniem. Po takich dniach szczęśliwi byliśmy, gdy trafiła się noc bez docierania. Przeważnie każdy sen był brutalnie przerywany. Nawet gdy spaliśmy od 22-giej do 6 -tej rano, to ten sen wydawał się przeraźliwie krótki. Wiedzieliśmy już, że po capstrzyku najmniejszy hałas zwabiał natychmiast podoficera lub oficera dyżurnego, co skutkowało zarwaną nocką.
Przez te pierwsze 2 tygodnie byliśmy tak zmęczeni, że nawet praktykujący wierzący zasypiali bez pacierza